Spotkanie z owcą, gdzieś podczas bałkańskiej włóczęgi

Spotkanie z owcą, gdzieś podczas bałkańskiej włóczęgi

Pierwiastek niesamowitości, albo jak kto woli, krucjata przeciw agendzie.

Felietony

Przygotowuję się do kolejnych podróży. Słucham opowieści znajomych, czytam o Rydze w trzy dni, najlepszym mochi w Kioto i insta foto-spocie pośród pagórków usianych winnicami w czeskich Morawach. Mam listę must-taste potraw z przewodnika, popartą opiniami tych, którzy już dokładnie to samo przeżyli i zrewidowali. Ryzyko kulinarnego rozczarowania (a może raczej doświadczenia czegoś nieprzewidzianego, czyli czegoś, czego do tej pory nie znały moje kubki smakowe) zostało więc zminimalizowane do minimum. 

I nagle, gdzieś pomiędzy przewodnikami, rekomendacjami i z góry zaplanowanymi atrakcjami, zauważam, że podróżowanie przestało być odkrywaniem, a stało się zdobywaniem. Odznaczaniem punktów na liście, do których prowadzą proste drogi i obszerne parkingi. „Załóż kimono, weź udział w lekcji kaligrafii, a na deser zakosztuj ceremonii herbaty” – wszystko w zaledwie dwie godziny, by zapewnić Ci złudzenie pełnego doświadczenia Japonii wszystkimi zmysłami. 

Ale czy faktycznie, podróżując w ten sposób, dowiadujemy się czegokolwiek nowego o „innym”? Czy dajemy sobie możliwość na prawdziwą zmianę w sobie? Czy pozwalamy sobie odkrywać coś, co podważy nasze własne przekonania, poszerzy horyzonty, a może nawet zburzy dotychczasowy obraz świata, albo nas samych? Na spojrzenie na świat oczami innego? 

Może problem tkwi w naszej kulturze efektywności, która każe nam wypełniać czas maksymalnie i „wyciągać wartość” z każdej chwili? Być może właśnie to podejście sprawia, że nawet podróże – kiedyś kojarzone z nieznanym i niewiadomym – stają się zaprojektowanymi do perfekcji procesami konsumpcyjnymi. 

Tak, poniższy tekst będzie o agendzie. Ale nasze konsumpcyjne podróżowanie jest całkiem dobrym przykładem ogólnego podejścia do spotkania z „nowym”, „obcym”, „niewyobrażalnym” – i tego, jak łatwo możemy te spotkania spłaszczyć do kontrolowanego scenariusza, oddalając się od ich prawdziwego sensu i możliwości zbliżenia się do istoty tego, co inne.

Agenda, timeboxowanie, deliverablesy – wiem, co kupuję.

Zatrzymajmy się na chwilę i zauważmy pewną sprzeczność. Z jednej strony mamy presję na precyzyjną agendę, rygorystyczne timeboxowanie i jasno określone deliverablesy. Wszystko to – koszty, zyski, zarządzanie ryzykiem – jest dopięte na ostatni guzik. Rozumiem to. Wszystkie te "5 sposobów na efektywne spotkanie" rzeczywiście dają poczucie kontroli i bezpieczeństwa. Uczestnicy mogą się lepiej przygotować, zmniejsza się chaos, chronimy czas na priorytety (bla, bla, bla). Bo przecież, jak się uważa, efektywność, kontrola, priorytetyzowanie i przewidywalność to najwyższe wartości.

Ale… z drugiej strony mamy warsztaty discovery, które stały się obecnie modne i "seksi." I jak sama nazwa wskazuje – powinno w nich chodzić o odkrywanie. O ciekawość, szukanie, mentalną włóczęgę, eksperymentowanie. Tymczasem to, co powinno być spontaniczne i otwarte na nieznane, wkładamy w sztywną strukturę metod, agend i 17-minutowych przerw na kawę. Przemieszczamy się od punktu do punktu, odhaczając kolejne elementy, jakbyśmy gorączkowo poszukiwali jedynie tego, co sami zaplanowaliśmy odkryć.

A co z tego wynika?

Nie dostrzegamy niczego poza tym, co mieści się w ramach naszych wcześniej zdefiniowanych założeń. Nasze (szumnie deklarowane) doświadczenie i "sprawność" w prowadzeniu warsztatów często sprowadza się do zręcznego cięcia wątków, porządkowania odkryć i dopasowywania ich do z góry ustalonego rezultatu.

Agenda jest bezczelna.

Skupia nas na osiągnięciu własnych celów – tych, które łechczą nasze ego i utwierdzają nas w przekonaniu o skuteczności i doskonałości w planowaniu. Nie wchodzimy w głębsze relacje z klientem (kurczę, no, z drugim człowiekiem), które pozwoliłyby nam odkryć to, co naprawdę nieoczywiste. Każdy punkt agendy to taki odhaczony "zabytek" – zdobyty, odfajkowany i natychmiast zamknięty w pudełku "gotowy." A to, czego w agendzie nie ma, nie istnieje i nie ma przestrzeni, żeby mogło zaistnieć – i żaden "zaplanuj sobie bufor" tego nie zmieni.

Skończoność agendy wyznacza granice naszej percepcji i wszystko banalizuje. Tylko to, co wymyka się planowaniu, zachowuje entuzjazm odkrywania tajemnicy i otwiera nas na to, co "dotąd niewyobrażone."

Sztywne strukturyzowanie warsztatów discovery to jak lizanie lodów przez szybę.

Niby widzimy, czujemy chłód, dokonujemy jakiegoś aktu imitującego smakowanie – ale czy faktycznie czujemy smak? Agenda sprawia, że wiem, co kupuję, nic mnie nie zaskoczy. I ja rozumiem potrzebę agendy, bo kreatywność jest ryzykowna. Wymaga odwagi, gotowości na konsekwencje, również te niewygodne. Bo odkrycia bywają trudne. Wymagają zmiany myślenia. A zmiana – no cóż, to nie jest ani bezpieczne, ani przewidywalne.

Kropka. Oddech. Ale na spokojnie.

Zdaję sobie sprawę, że problemem nie jest sama struktura agendy, ale sposób, w jaki bywa fetyszyzowana. Nie wszyscy uczestnicy warsztatów mają ten sam poziom otwartości i czują się jak ryby w wodzie w nieskończonych przestrzeniach nieoczywistości. Do tego dochodzą realne ograniczenia: czas, budżet, wykonalność – podstawowe determinanty, które decydują o tym, czy produkt w ogóle powstanie, nie wspominając już o jego sukcesie. Dlatego nie chodzi o całkowitą rezygnację z jakichkolwiek struktur, a raczej o zmianę w ich tworzeniu i wykorzystywaniu.

Obszary zainteresowań i ich połączenia zamiast liniowej agendy

Zamiast krok po kroku podążać za sztywnym planem sporządzonym w sposób linearny (Czy naprawdę wierzymy, że odkrycia mieszczą się w przedziałach czasowych między 11:17 a 11:42?), możemy spróbować innego podejścia – traktować przygotowanie do warsztatów discovery jako zaznaczenie obszarów zainteresowań, które działają jak kompas, wskazując kierunek, zamiast szczegółowego planu podróży.

Zamiast narzucać kolejność i sposób pracy, identyfikujemy przestrzenie, które wymagają naszej uwagi. Może to być temat, problem, potrzeba klienta, albo coś bardziej abstrakcyjnego, jak emocja, intuicja czy wrażenie. Obszary te są płynne – można do nich wracać, swobodnie poruszać się między nimi, a nawet odkrywać nowe w trakcie procesu. Nie chodzi o zamknięcie ich w z góry ustalonych ramach, ale o otwarcie przestrzeni na eksplorację i reagowanie na to, co pojawia się na bieżąco.

Do stworzenia takiej mapy obszarów zainteresowań przydatne są narzędzia wizualne, takie jak tablica Miro, ale równie dobrze sprawdzi się duży arkusz papieru i Post-it noty. Na początku rysujemy obszary, grupujemy je w klastry, zaznaczamy wspólne punkty i powiązania. Kluczowe jest jednak to, by traktować tę mapę jako żywy organizm – coś, co rośnie, zmienia się i adaptuje w zależności od odkryć uczestników warsztatów.

Taka mapa działa jako struktura wspomagająca, która porządkuje myśli, ale nie jest planem do odhaczenia ani celem samym w sobie. Na kolejnych etapach warsztatów obszary mogą zmieniać swoje znaczenie, rosnąć lub łączyć się w nowe konfiguracje. W ten sposób mapa nie tylko wspiera proces, ale też dokumentuje jego rozwój – stając się zapisem drogi od pierwszych pytań do bardziej złożonego zrozumienia problemu.

Na grafice poniżej można zobaczyć ewolucję mapy, od pierwszych luźnych punktów po rozwiniętą strukturę pełną połączeń i wynikowych wniosków.

przykłady agendy i jej ewoluowania zapisanej w sposób nielinearny tzn bardziej organiczny.

Przerwa jako przestrzeń na refleksję i złapanie dystansu

Jednym z najważniejszych, choć często niedocenianych elementów warsztatów jest przerwa – nie w sensie krótkiej chwili na kawę, ale czasu na nabranie dystansu. W trakcie intensywnej pracy jesteśmy zbyt blisko tematu, zbyt zanurzeni w nowym świecie i w sobie nawzajem. Tymczasem głębokie zrozumienie rzadko jest natychmiastowe – wymaga czasu i przestrzeni.

Wyobraźmy sobie kłótnię z partnerem albo fascynację podczas pierwszej randki. Każda emocja w tych sytuacjach jest przeżywana intensywnie, niemal do przesady – i to jest wspaniałe, bo można z tego czerpać pełnymi garściami. Jednak myśląc o warsztatach, warto wprowadzić momenty na dystans. Jak kilka głębokich oddechów w trakcie kłótni, które zapobiegają powiedzeniu czegoś krzywdzącego, tak przerwa w warsztatach pozwala wszystkim twórcom procesu złapać równowagę i świeżą perspektywę.

Przerwa daje czas na zebranie myśli, refleksję, konsultację z innymi czy nawet zakwestionowanie własnych wniosków. Bufory przestają być wyłącznie zaplanowanymi momentami na kawę czy obiad, a stają się chwilami na przemyślenie tego, co już odkryliśmy, i na otwarcie się na to, co może nas jeszcze zaskoczyć.

Zmiana kontekstu jako sposób na oddech

Dobrym rozwiązaniem jest przerwa, która nie ogranicza się do tradycyjnej pauzy na przekąski, ale pozwala umysłowi całkowicie się odciąć od tematu. Może to być spacer w lesie, popatrzenie na park z tarasu czy choćby krótki moment w ciszy, z dala od miejsca, gdzie toczą się rozmowy warsztatowe. Chodzi o zmianę kontekstu – zarówno fizycznego, jak i mentalnego – która pozwoli umysłowi odpocząć i przeorganizować myśli.

Taki dystans nie wymaga długich godzin. Warsztaty można zaplanować tak, aby zajmowały 2/3 dnia, pozostawiając 1/3 czasu na refleksję. Ważne jednak, by ten czas nie był wypełniany inną pracą zawodową – ma to być prawdziwy moment na spojrzenie na proces z nowej perspektywy.

Przerwa staje się więc momentem, w którym umysł nie odpoczywa biernie, ale działa na innym poziomie – reorganizuje myśli, łączy nowe wnioski z wcześniejszymi doświadczeniami, dostrzega to, co wcześniej umykało. Taki świadomy dystans pozwala na przekształcenie warsztatów w proces bardziej dojrzały i wartościowy.

Towarzysze podróży i jej sojusznicy

W większych organizacjach osoby prowadzące warsztaty discovery często nie są tymi, które zajmują się ich sprzedażą ani pierwszym punktem kontaktu z klientem. Często przed nami są marketingowcy, handlowcy czy menedżerowie, którzy budują bardziej lub mniej kształtny obraz oczekiwań. Kluczowa jest tutaj edukacja – traktowanie tych osób jako sojuszników, którzy, aby skutecznie działać, muszą zrozumieć nasze podejście. To od nich zależy, czy discovery zostanie odpowiednio zakomunikowane i przygotowane, zanim jeszcze warsztaty się rozpoczną. To oni, jak mosty, łączą nasze podejście z oczekiwaniami klientów.

Traktując uczestników, jako towarzyszy zmieniamy także rolę prowadzącego. Nie jest już "strażnikiem agendy," ale współprzewodnikiem w podróży. Odpowiedzialność za odkrycia rozkłada się na wszystkich, a przestrzeń na współpracę staje się bardziej autentyczna, bo każdy, kto uczestniczy w procesie – bez względu na to, czy jest na sali, czy wspiera warsztaty z zewnątrz – staje się częścią wspólnej podróży. A podróż ta, jak discovery, to nie liniowy proces, ale sieć zależności, w której wszyscy razem odkrywamy to, co nieoczywiste.

Przestrzeń wspólna, przestrzeń własna

Do tej całej układanki możemy dodać jeszcze jeden istotny element: fizyczną przestrzeń. Ustawienie stołów, krzeseł, tablic, które odpowiadają obszarom z naszej mapy, może wspierać proces myślowy. Przemieszczając się między nimi – zarówno tematycznie, jak i dosłownie – zmieniamy kontekst, a zmiana kontekstu otwiera nowe perspektywy.

Warto korzystać z ciekawych, dużych przestrzeni, które pozwalają na wprowadzenie ciała w ruch. Eksplorowanie pomysłów nie musi odbywać się wyłącznie w pozycji siedzącej. Możemy myśleć stojąc, chodząc, a może nawet siedząc na podłodze czy huśtawce. Nasze ciało w ruchu, krew krążąca w żyłach, to bardziej aktywny umysł – lepiej dotleniony, lepiej myślący.

Kluczowe jest jednak, by przestrzenie pozostały żywe i otwarte. Nie sprzątamy ich, nie zamykamy. Tablice, stoły i notatki pozostają, tworząc mapę, do której możemy wracać, przemieszczać się między tematami, łączyć wątki i odkrywać to, co wcześniej umknęło. Dzięki temu zyskujemy holistyczne spojrzenie na cały proces. Przestrzeń staje się czymś więcej niż narzędziem – to dynamiczna mapa naszych myśli, która ewoluuje wraz z warsztatami. W tej żywej przestrzeni odkrycia stają się bardziej namacalne.

Pierwiastek niesamowitości – łobuzerska sztuka odkrywania

Discovery to nie zdobywanie, ale odkrywanie – wejście na nieznane terytorium, gdzie nie mamy map, a czasem nawet pojęcia, czego właściwie szukamy. I to jest piękne. To właśnie w tej niepewności tkwi pierwiastek niesamowitości – momenty, które zmieniają nasz sposób myślenia, rozwalają schematy i otwierają oczy na coś, czego nie byliśmy w stanie sobie wcześniej wyobrazić.

Ale żeby do tego dotrzeć, potrzebujemy odwagi. Łobuzerskiej odwagi. Takiej, która pozwala nam ignorować perfekcyjne agendy i wchodzić na grzązki teren niepewności. To podejście, które mówi: „A co, jeśli zostawię te wszystkie bezpieczne struktury i pozwolę, żeby proces mnie zaskoczył?”

Owszem, kreatywność jest ryzykowna. Czasem trzeba się zgubić, żeby coś naprawdę odkryć. Ale czy nie tego właśnie szukamy? Tego momentu zachwytu nad czymś, co jest większe niż nasze założenia? Tego dreszczu emocji, który pojawia się, gdy odkrywamy coś, co wcześniej wydawało się niemożliwe?

Ubóstwo wyobraźni zaczyna się wtedy, kiedy trzymamy się zbyt kurczowo tego, co znane i bezpieczne. Odhaczamy punkty na liście i mówimy sobie: „To wystarczy.” Ale to nie wystarczy. Jeśli chcemy prawdziwej niesamowitości, musimy być gotowi zaryzykować, pozwolić sobie na błądzenie, eksperymentowanie, a czasem nawet porażkę.

Bądźmy odważni. Łammy schematy. Pozwalajmy sobie na nieprzewidywalność. Bo to właśnie tam – w tej przestrzeni poza kontrolą – kryje się wszystko, co naprawdę warto odkrywać.

Stany
skupienia,

Stany
skupienia,

albo inaczej blog o rzeczach, które mnie aktualnie interesują, zachwycają lub budzą wątpliwości. Nie wiem, z jaką częstotliwością będę tu coś wrzucać, więc jeśli chcesz być na bieżąco, zapisz się tutaj.